Gdańska Caritas buduje studnię w Kenii, w miejscowości Meru. Pomysłem takiego działania natchnęłą Zarząd dr Ola Modlińska, która pracuje w sopockim Domu Hospicyjnym Caritas, a która w Kenii na własne oczy widziała trudy życia mieszkańców. Życie z brakiem lub bardzo ograniczoną iloscią wody jest dla nas niewyobrażalne.

 

Zebrane na apel JE Ks. Abpa Sławoja Leszka Głódzia w sierpniu ubiegłego roku środki finansowe w większości trafiły już do Somalii (rejon Galgadud), pozostałe zaś sfinansują budowę studni w Meru. Obecnie posiadamy 70% potrzebnych środków. Końca dobiegają formalności umożliwiające wykonanie przedsięwzięcia. Zachęcamy do włączenia się w finansowanie studni niosącej życie.

 

Poniżej refleksje dr Oli oraz zdjęcia zrobione przez dr Olę w Kenii.

 

Poranek: chwila dla Najwyższego, prysznic, kawa, komputer… Prysznic!

Właśnie sobie uświadomiłam, że gdybym urodziła się w okolicach kenijskiego Meru wracałabym pewnie o tej porze z 20 kg pojemnikiem z wodą, pokonując pieszo może pięć, sześć a może dziesięć kilometrów w jedną stronę. I uważałabym, że to piękny dzień, jeśli byłaby szansa na jeszcze jedną taką wyprawę, bo znaczyłoby to, że pora deszczowa była łaskawa i jest woda …  

 

Byłam w Kenii kilka razy. Mówią, że jak się raz pojedzie, chce się wrócić, więc wracam (pewnie coś w tym jest, że jedno z nielicznych zwrotów w suahili, jakie znam to Kwa heri – do zobaczenia! J). Kilka lat temu poznałam siostrę Alicję, orionistkę i niezwykłą pracę, jakiej się tam podjęła.

 

Dwukrotnie większa od Polski, ok. 35 milionowa Kenia to miejsce ogromnych, chyba niespotykanych w Europie kontrastów. Kraj pogodnych z natury ludzi, którzy pokazują turystom to, co najpiękniejsze ukrywając przed oczami ciekawskich realny obraz ogromnej większości społeczeństwa. Jedna strona tego wizerunku to hotele, galerie handlowe, bogate dzielnice mieszkaniowe Nairobi. Urzekająca przyroda i zachwycające parki narodowe. Z drugiej, wystarczy trochę odjechać (a może częściej odejść bo, jak ktoś powiedział „Afryka chodzi pieszo”),  by zobaczyć miejsca, gdzie toczy się  codzienne życie, a skrajne warunki dalekie są od naszych wyobrażeń o „trudnej sytuacji materialnej”.  I, choć Europejczykowi trudno w to uwierzyć, wiele kenijskich dzieci nigdy nie widziało żyrafy, lwa czy krokodyla „na żywo”, a słonie w niektórych regionach kojarzą się tylko z bezszelestnymi niszczycielami zbiorów. Laare, uboga wioska, około 300 km od Nairobi. W 2008 roku Siostry Małe Misjonarki Miłosierdzia (Orionistki) otworzyły tu placówkę misyjną. Odległość w milach, czy kilometrach nie ma zresztą większego znaczenia w kraju, gdzie ciągle aktualny jest dowcip „Po której stronie ulicy jeździ się w Kenii – byłej brytyjskiej kolonii? – po lepszej, tej na której jest asfalt!!!...”  Liczy się czas podróży, a ten zależnie od rodzaju dróg i stanu środka transportu może ciągnąć się godzinami.  „No hurry in Africa” nabiera tu szczególnego znaczenia, choć początkowo nie łatwo się nam było do tego przyzwyczaić. „Liczy się fakt, cel, to, że dojedziesz, czy się kimś spotkasz a nie to, o której to nastąpi” – cierpliwie (a jakże! po tylu latach w Afryce J…) tłumaczyły misjonarki. A ciemnoskóre siostry – juniorystki dodawały żartobliwie – „bo wy macie zegarki, a my mamy czas”.

 

Laare leży w centralnej części Kenii. Jej mieszkańcy, dumni z przynależności do szczepu Kimeru, nadal żyją w głęboko zakorzenionych zwyczajach plemiennych. Żyją poniżej poziomu ubóstwa trudniąc się czymkolwiek, co da minimalny, konieczny do utrzymania zarobek. Życie wyznacza ciężka praca, kaprysy pogody i zmienne zbiory kukurydzy i fasoli Rzadkością nie jest wielożeństwo, a według tradycji to kobieta jest odpowiedzialna za utrzymanie domu. To do kobiet należy praca w polu, przyniesienie drewna i wody, często z bardzo daleka, przygotowanie posiłków, opieka nad gromadką dzieci itd., itd.. Dzieci, które dzięki pomocy misji i „adopcyjnych rodziców na odległość” mogą pójść do szkoły wędrują bladym świtem pokonując kilka kilometrów. Wiele z nich po powrocie do domu czeka jeszcze kolejna wędrówka po drewno na opał czy wodę. W wielu szkołach w buszu warunkiem udziału w lekcjach jest zresztą przyniesienie ze sobą wody na wspólny posiłek. Tej ostatniej, pozyskiwanej do zbiorników wody deszczowej, jest jednak coraz mniej. Edukacja jest dla Kenijczyków ogromną szansą. Wiele dzieci nie kończy jednak nawet szkoły podstawowej. Niektóre nigdy nie były w szkole. Siostry dokładają starań, aby zapewnić dzieciom godne warunki do nauki. Niestety, budynek szkoły w Laare to jedynie gołe mury bez okien i drzwi, bez podłogi. Klasy są prowizorycznie urządzone. Ponadto brakuje nowych sal lekcyjnych dla nowych roczników dzieci, których liczba w ostatnim czasie wzrosła. Misjonarki  pełnią też czasem rolę służby zdrowia.  Nawykłemu do własnej służby zdrowia Europejczykowi trzeba tu uświadomić, że tzw. podstawowa opieka zdrowotna opiera się w Kenii na pracy pielęgniarek. Lekarz w przychodni jest, poza wolontariuszami, absolutną rzadkością. Prośba o rozebranie się do badania budziła powszechne zdziwienie, zachęcenie do położenia na „kozetce” graniczyło czasem z cudem…  

 

Niezwykłym doświadczeniem są afrykańskie „wizyty domowe”. Uzależnionym od samochodu Polkom zmieniała się też pespektywa odległości – blisko, to conajmniej pół godziny drogi pieszo, daleko to… daleko J. I tylko kiedy słyszysz na swój widok radosne „Sister Daktari!” (lekarz) zamiast nieco niepochlebnego „mzungu” (biały, Białas) jakoś tak cieplej się w sercu robi i nogi szybciej pokonują drogę zbierając rudy pył. Jeden dom od drugiego dzieli często kilkaset metrów. Dla większości gospodarstw określenie „dom” jest przy tym eufemizmem. Na podzielonej na małe poletka ziemi stoją, pozbawione prądu, gliniane, rzadziej drewniane, ale bywa, że i jeszcze zbudowane z liści i patyków chatki. Ludzie śpią na klepisku i jedzą na liściach bananów Zwierzęta utrzymuje się w prymitywnych zagrodach, a do pracy w polu używa maczety i motyki. W okolicy wiele jest sierot naturalnych czy też, w naszym rozumieniu społecznych, dzieci wychowywanych przez najbliższych krewnych. Problemem są też niepełnosprawne i upośledzone dzieci porzucane lub skrywane w chatach przed obcymi, często bardzo chore lub umierające. Co gorzej, zmiany klimatyczne powodują klęskę suszy. W ostatnich latach większość rodzin nie jest w stanie zapewnić swoim dzieciom już nie tylko edukacji szkolnej, ale i wyżywienia wszystkich członków rodziny.

 

W 2009 rząd Kenii ogłosił stan kryzysowy. Z głodu cierpi ponad 20 milionów Kenijczyków, wiele dzieci umiera. W rejonie Laare sytuacja jest dramatyczna. W promieniu co najmniej 15 -20  km (!) nie ma żadnej studni. W płytszych zbiornikach nie ma wody, a bezduszne informacje geologów dla mieszkańców brzmią jak wyrok – pozyskanie wody wymaga odwiertu na co najmniej 250 m! Brak wody to przede wszystkim klęska w polu, brak zwierząt, głód. Większość dzieci je posiłek raz dziennie, rośnie liczba żebrzących o jedzenie.

Prowadzony przez misję program żywieniowy obejmuje dwukrotnie więcej dzieci niż początkowo zakładano. Wszechobecny suchy, czerwony, piasek sprzyja chorobom i szerzeniu się robaczyc. Ameboza, tyfus i pasożyty przewodu pokarmowego przestają dziwić, gdy zobaczy się miejscowe źródła pozyskiwania wody… Widok gorączkującego dwulatka, leżącego na ziemi z głową opartą o chłodny kamień porusza każdego. Orionistki zajmują się osieroconymi dziećmi, szukają pomocy żywieniowej, z troską mówią o znajdowanych w chatach wyniszczonych głodem lub chorobą mieszkańcach wioski czy dumnym ludzie Samburu, któremu coraz trudniej przeżyć na wysuszonej sawannie. Wielu przychodzi z daleka w poszukiwaniu pomocy. Wielokrotnie dzieci, po interwencji misjonarek które docierają do dotkniętej suszą i głodem rodziny, trafiają najpierw do szpitala, by je wyleczyć i dożywić, a potem z reguły znów trafiają pod opiekę Sióstr. Często się tu słyszy wobec dobrych gestów darczyńców – Asante sana! – dziękuje bardzo!  I jeszcze może ważniejsze – małe rączki wyciągnięte nad naszymi głowami i głośny śpiew dzieciaków – „Mungu Akubariki” – Niech Cię Pan Błogosławi!  A siostra Alicja (duże jasnoniebieskie oczy w uśmiechniętej twarzy) zapytana czego szczególnie potrzeba – wspominała – „Studnia … ale to tylko takie marzenie wiesz?”. Wiem, to tylko jedna studnia …  

 

PS. Dostałam wczoraj mail od s. Alicji:

„Co do deszczu w Kenii to mamy dwie pory deszczowe, jedna  trwa od kwietnia do końca maja, nazywają ją „masika” i druga – trwająca od połowy października do końca grudnia. To wszystko jednak zmienia się razem z klimatem w kraju. Od 2008 roku tak naprawdę to w Laare nie padalo porządnie, w porze deszczowej było tylko kilka dni deszczu i koniec. W tym roku po raz pierwszy byly ulewne deszcze w czasie pory deszczowej. Najtrudniejsze są dla nas miesiące po długiej porze deszczowej , bo wtedy następuje długa pora sucha i wiąże się z tym naprawdę dramat. W maju kończy się pora deszczowa i wodę, którą w tym czasie udało nam się zgromadzić wykorzystujemy do wszystkiego. Od końca maja do połowy października nie mamy wody. Ludziom giną wielkie ilości bydła, a my wszyscy tradycyjnie łapiemy tyfus i amebę. Umierają też dzieci, bo raz że niedożywione i odwodnione, gdy złapią jakąś chorobę ich organizmy są tak osłabione, że nie mają szans na walkę z wirusem. Na  pewno też słyszałaś albo i miałaś osobiście  jigars – to są to te pchły piaskowe (dzięki Bogu nie miałam – okropne!) co, gdy brakuje wody i wszędzie jest pełno kurzu i brudu, atakują stopy i dłonie, a później przenoszą się na inne części ciała. Pewnie masz już doświadczenie tego robactwa, u nas w porze suchej jest to plaga numer jeden, a wszystko przez to, że brakuje nam wody.”