Dnia 09.07.2008r. spod Sopockiego Hospicjum, dzielna ekipa kajakarzy, licząca 18 osób tj. 8 powiedzmy, silnych mężczyzn i 10 jakże pięknych, zdolnych pań, ruszyła do boju… kajakami. Mieli do zwalczenia 117 km Szlakiem Brdy w 8 dni…



Cała
podróż zaczęła się od jazdy różowym busem.
Wyruszyliśmy spod Hospicjum w kierunku Przechlewa. Wtedy to też,
zaczęła tworzyć się historia…



Pierwszego
dnia nie płynęliśmy. Za to odbył się szybki kurs rozstawiania
namiotów, mycia kajaków, rozpalania ogniska i
planowania posiłków. Nastąpił podział na wachty.
Wszyscy czuli się dość skrępowani, nikt się jeszcze dobrze nie
znał, nowe środowisko, nowe otoczenie. Nie przeszkadzało to jednak
wieczorem, kiedy to wszyscy wspólnie śpiewali przy
ognisku. Nie można zapomnieć o pierwszej podstępnej grze Cioci
Kropki — zabawa z gwizdkiem. Koniecznie trzeba dodać, że
pierwszy dzień mógł okazać się ostatnim, z racji tego, że
wszyscy przymierali głodem, oczekując ks. Krzysztofa, który
wybrał się do sklepu po chleb. Drugiego dnia po śniadaniu
zaczęliśmy się pakować. Niektórzy, a właściwie niektóre
pokazały co w nich drzemie… Zamiast składać namiot, poszły
prostować włosy oraz tworzyć bardzo przydatny do wiosłowania
make-up. Nikol i Natalia, bo tak miały na imię, nieco się
wyróżniały spośród innych uczestników naszego
spływu. Oczywiście pozytywnie, gdyż to one zapewniały nam
duże dawki humoru.



Kajakowanie
zaczęło się ostro, bowiem pierwszy odcinek liczył 25km. Mieliśmy
końskie siły, więc nic nam nie stanęło na drodze, aby go
pokonać. Co prawda, później nikt nie miał już na nic
sił, ale głęboki sen sprawił, że odzyskaliśmy energię na
następne dni. Dnia trzeciego śniadanko na łonie natury, ciepła
herbatka i kolejne kajakowe zmagania. Przed śniadaniem odbyła
się segregacja załogi na dwie wachty. Pierwsza pod przewodnictwem
kleryka Andrzeja, druga kierownictwa kleryka Henia. Wszyscy
odetchnęli z ulgą po tym, jak okazało się, że dzisiejszy dystans
mierzy o połowę mniej – wszystkim zależało na tym, aby jak
najszybciej dotrzeć do następnego pola namiotowego…



Miejsce
to okazało się być dość cywilizowanym. Była toaleta, ale
niestety bez ciepłej wody. Wieczór należał do jednego z
najlepszych. Kolejne podstępne zabawy, nowo poznana gra Tak,
nie, tak połowę z nas doprowadziła do łez szczęścia. Gdy
wszyscy ochłonęli, kolejna część wieczoru należała do naszego
gitarzysty Andrew.Choć trochę popadało, my śpiewaliśmy. O
23.00 odbyła się msza św. i poszliśmy spać.



Dzień
czwarty niczym nie różnił się od poprzednich. Wachta
przygotowała śniadanie, posprzątaliśmy, zapakowaliśmy się i
wypłynęliśmy w dalszą trasę. Mylof okazał się być kolejnym
miejscem do biwakowania — tu spędziliśmy kolejne dwa dni. Trzeba
dodać, że to dwa bardzo kontrowersyjne dni. Zacznijmy od
pysznego pstrąga, który przebił czołowe miejsca w
dotychczasowym menu. Później nastąpiły 3 partie gryw
świnki. Za każdym razem graliśmy o głupoty. Przegrali: ks.
Krzysztof, Natalia i Kaja. Wieczorem, jak na co dzień to samo,
ognisko, śpiew i dobra zabawa. To co odróżniało ten wieczór
od innych to wielka ulewa i tłum przemokniętych gości, którzy
przyszli ogrzać się przy ognisku. Następnego dnia, przyszedł
długo oczekiwany moment, oczywiście poza śniadaniem, które
było nie wątpliwie ważne – wyprawa do sklepu podczas którego
Ks. Krzysztof i Natalia robili zakupy a reszta miała ubaw po pachy
(dlaczego niech pozostanie sekretem spływowiczów). Nie da się
ukryć, że komentarze przechodniów były bardzo zabawne.
Następnego dnia rano, entuzjazm nieco ostygł. Kolejny dzień
przeprawy rzeką, cel – Woziwoda. Zapału do wiosłowania dodała nam
informacja o długo oczekiwanych prysznicach. Po przybyciu na
miejsce, wachta przygotowała posiłek, później poszliśmy
rozegrać mecz: Kadra vs. Uczestnicy. Rozgrywka nie została
rozegrana do końca z powodu słabnącej reprezentacji Szanownej
Kadry.



Następnego
dnia na rzece, działo się zdecydowanie więcej, niż w dniach
poprzednich. Zaliczyliśmy jedną wywrotkę. Paweł i Majkel bardzo
pewni siebie, pomyśleli,że co im szkodzi odepchnąć się od
gałęzi i płynąć dalej… Na ich nieszczęście to gałąź ich
odepchnęła, a oni faktycznie płynęli tylko, że już bez kajaka,
a ich rzeczy razem z nimi. Po tych przygodach dotarliśmy do
przedostatniego już noclegu. Jeden namiot po wywrotce był cały
mokry, więc trzeba było go wysuszyć przy ognisku. Na kolacje była
sałatka z chińczyków. Później jak co dzień
msza św. ognisko i słodki sen.



Kolejny
dzień to już niestety ostatni płynący. Do pokonania zostało
nam 11,5 km, więc nikomu się nie śpieszyło. Na towarówkach
tym razem płynęły kobiety. Odcinek ten,też należał do
bardzo ciekawych, gdyż było dużo przeszkód. Końcowy
przystanek Gostycyn-Nogawica. Tu dokończyliśmy mecz, wygrała
Kadra. Honorowo wszyscy zostali wrzuceni do wody. Tutaj
spędziliśmy 2 dni, i stąd odebrał nas różowy bus.